Góry, VW Golf i krystaliczna woda

Bośnia i Hercegowina. Kraj nieziemsko czystej wody, stacji benzynowych, VW Golfów w wersji I, II i III, ciasteczek 'Plazma', arbuzów i pięknych krajobrazów. Tuzla, Banja Luka, Blagaj, Počitelj, Wodospady Kravica, Mostar i Sarajewo w 7 dni. Niestety to o jakieś 2 dni za mało, ale i tak udało nam się wiele zobaczyć oraz przywieźć cudowne wspomnienia i osobny album poświęcony fotografiom kotów. Bośnia to pełen kontrastów kraj, o niezwykle burzliwej historii w której styka się wiele kultur i religii, ale jest naprawdę piękna i zdecydowanie niedoceniona.

Bardzo pozytywnie zaskoczyli nas ludzie, w zasadzie wszyscy byli przyjaźni, pozytywni, pomocni i uśmiechnięci. Nie mieliśmy większych problemów z dogadaniem się - nawet w małych mieścinkach po drodze można było rozmawiać po angielsku, a mojemu mężowi w Sarajewie kilka razy udało się przeprowadzić pełną konwersację z Bośniakami po szwedzku.

Na 5 z plusem zasługują też drogi. Kierowcy jeżdżą wprawdzie dość szybko, ale w bardzo opanowany sposób więc można się czuć dość bezpieczne (zwłaszcza biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu). Jazda jest wygodna, interesująca, a dodatkowym bonusem na pewno są wszystkie widoki które możemy oglądać podczas przejazdów między miastami.

Bośnia i Hercegowina

Bośnia i Hercegowina

Jeden z napotkanych Golfów

Pierwszym miejscem na liście była Tuzla, gdzie niestety wylądowaliśmy dosyć późno i nie mieliśmy w zasadzie większych planów. Aż głupio się przyznać, bo potraktowaliśmy to miasto trochę jako stację przesiadkową, gdyż w pasującym nam terminie nie było żadnych lotów do Sarajewa, a okazało się być naprawdę interesujące i zaskakujące ładne. Tutaj też odkryłam, że jednak lubię tuńczyka - podczas poszukiwań miejsca na kolację przyciągnął nas wystrój i wygląd dań we włoskiej restauracji Mamma Mia i był to strzał w 10! Jedzenie, z risotto i wspomnianym już stekiem z tuńczyka na czele było wręcz absurdalnie przepyszne. Mieliśmy też szczęście trafić akurat na ciekawe występy zespołu ludowego. Żałuję troszkę, że nie starczyło nam czasu na wizytę w parku jezior Pannonica. To typowo rozrywkowy kompleks, ale sama idea 3 sztucznych, słonych zbiorników wodnych mnie zaciekawiła.

Tuzla po zmroku jest miastem bardzo żywym, na ulicach i w knajpach jest wielu ludzi, z czego turyści stanowią może 5%. Zdecydowanie polecam na dłużej niż kilka godzin.

Warto też pamiętać o tym, że na lotnisku w Tuzli nie ma w zasadzie nic, oprócz wypożyczalni samochodów, dlatego polecam zaopatrzyć się wcześniej w jakąś gotówkę, chociażby po to, żeby móc opłacić taksówkę do miasta.

Tuzla

Rano po wypożyczeniu auta w świetnej, lokalnej wypożyczalni Guma X, gdzie zamiast zamówionego malutkiego Clio, dostaliśmy giganta Renault Talisman (byliśmy chyba jedynymi klientami, którzy zamiast cieszyć się z podwyższenia standardu zaczęli się stresować), wyruszyliśmy niczym Emanuel Macron, w drogę do Banja Luki. Pierwotny plan zakładał co prawda odwiedziny w Trawniku, ale z uwagi na roboty na trasie musieliśmy niestety lekko zmienić założenia. Trasa  do Banja Luki prowadzi przez nową autostradę, której nasz GPS nie był w stanie zlokalizować. Z uwagi na to, że znajduje się ona w Republice Serbskiej (BiH składa się z dwóch autonomicznych republik) całość jest obficie ozdobiona flagami RS, a wszystkie informacje i bilety są pisane cyrylicą. 

Samo miasto nas jakoś wybitnie nie zachwyciło, ale to tu po raz pierwszy mieliśmy szansę spróbować lokalnych przysmaków: nadziewanego szpinakiem placka ‘burek’ i lodów ‘Plazma’ które są mieszanką tamtejszych ciasteczek o tej samej nazwie i lodów śmietankowych. Smak ten został od tego momentu jednym z moich ulubionych. Co ciekawe, w Bośni chyba każdą potrawę da się zjeść z posypką z tych herbatników.
  
Burek

Odwiedziliśmy tu najstarszą budowlę tego miasta czyli Twierdzę Kastel, której budowa zaczęła się prawdopodobnie w XV wieku i z której rozciąga się widok na szmaragdową rzekę Vrbas. W Banja Luce znajduje się też przepiękny, XVI-wieczny meczet Ferhadija, który niestety, mimo wpisania na listę UNESCO, nie przetrwał wojny domowej bez szwanku. Z budowlą tą związane są też zamieszki z 2001 roku, kiedy to podczas ceremonii wbudowania kamienia węgielnego muzułmanie musieli bronić się przed prawosławnymi Serbami. Niestety, ale napięcia polityczno-religijne są ciągle dość duże, zwłaszcza między obiema republikami. Idąc tym tropem, Banja Luka leży w Serbii...przynajmniej wg jej mieszkańców, którzy, de facto, są Serbami i zapewne w większości, pragną przyłączenia tegoż kraju.

Twierdza Kastel


Twierdza Kastel

Twierdza Kastel

Meczet Ferhadija

Po kilku godzinach w Banja Luce ruszyliśmy do miejscowości Jajce. Trasa, którą jechaliśmy była fenomenalna. Myślę tylko, że mój mąż był bliski zostawienia mnie gdzieś na poboczu, bo średnio co 10 minut prosiłam go o zatrzymanie się w celu podziwiania widoków. Jeden z krótkich przystanków odbyliśmy w przydrożnej knajpce, gdzie właściciel przygotowywał na ruszcie, centralnie przy samej drodze, całą owcę.

Widok na trasie do Banja Luki

Nasz Talisman i owca na ruszcie

Biorąc pod uwagę wielkość miasteczka Jajce, jest tu naprawdę bardzo dużo do zobaczenia. Mimo to, przez cały dzień udało nam się spotkać 'aż' dwie małe grupki turystów (dopiero wieczorem i drugiego dnia pojawiło się ciut więcej ludzi). Otoczona murem obronnym miejscowość, w której pięknie przeplatają się wpływy europejskie i muzułmańskie, często reklamowana jest jako „muzeum pod gołym niebem’, a jej początki sięgają XIV wieku. W tym okresie Jajce pełniły funkcję stolicy. Z kolei w wieku XVI zapisały się w historii jako ostatnie bośniackie miasto które poddało się rządom imperium osmańskiego i w jego skład weszło dopiero w roku 1526. Niestety podczas wojny domowej Jajce mocno ucierpiały, zniszczono też kościoły i meczety, co wpłynęło na znaczny spadek liczby ludności. Mimo tego, że miejscowość została odbudowana, gdzieniegdzie na starówce straszą niestety komunistyczne budynki, które nijak nie wkomponowują się w otoczenie. Co ciekawe, znajduje się tu jeden z niewielu meczetów w Europie noszący imię kobiety - Esme Sultanija.

Zwiedzanie zaczęliśmy od wizyty w ogromnej, średniowiecznej twierdzy zajmującej prawie 5 tysięcy m2, skąd rozciąga się piękna panorama okolicy, a potem wybraliśmy się do katakumb sekty bogomiłów i bardzo małego muzeum etnograficznego z bonusowymi dwoma szafkami minerałów i skamielin. Na sam koniec zostawiliśmy oglądanie urokliwego wodospadu plivskiego położonego na styku rzek Pliviy i Vrbas, który mimo niezbyt oszałamiających rozmiarów zdecydowanie ma moc! Huk wody, chłód i miliony naprawdę agresywnie atakujących kropelek w gorący dzień z pewnością dają ukojenie. 

Panorama miasta z twierdzy

Twierdza

Panorama miasta

Mury twierdzy

Mury twierdzy

Mury obronne

Wodospad plivski

Wodospad plivski

Kolację postanowiliśmy zjeść w restauracji Kod Asima, położonej przy południowej bramie miasta (bramie Travnik, przez którą przebiega droga do tej miejscowości), serwującej tradycyjne bośniackie potrawy. Tutaj też napotkaliśmy pierwszy problem związany z faktem, że z mięsa jemy tylko ryby, bowiem kuchnia bośniacka jest mocno zorientowana na potrawy mięsne, ale obsługa szybko zaproponowała nam skompletowanie dania wegetariańskiego. Podano nam przepyszny ser i chleb somun w stylu pity czy podpłomyka, warzywa, surówki, pieczone ziemniaczki i sos, a wszystko to bardzo smaczne i niedrogie.

Jajce



Następnego dnia rano, pojechaliśmy zobaczyć Mlinčići, gdzie znajdują stare, XIX-wieczne, malutkie młyny, które są chyba najbardziej znaną i popularną atrakcją w okolicy Jajec. Jakkolwiek głupio to nie brzmi, najlepsze określenie jakie przychodzi mi do głowy kiedy chce je opisać to słowo „urocze”. Budynków jest 20, są naprawdę nieduże przez co sprawiają wrażenie, jakby miały pomieścić co najwyżej krasnoludki i stoją na cienkich nóżkach. Odwiedzenia tego miejsca zdecydowanie nie mogliśmy się doczekać jeszcze przed przyjazdem do Bośni i na szczęście, nie zawiodło. Sama okolica też jest bardzo przyjemna. Na szczególną uwagę zasługuje bajkowe jezioro Plivsko, z krystalicznie czystą wodą.

Młyny

Młyny

Młyny

Młyny

Jezioro Plivsko

Z uwagi na to, że naszym śniadaniem były tylko ciasteczka Plazma zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę w centrum Jajec gdzie zjedliśmy naleśniki...z ciasteczkami Plazma. :) Do tego herbata i pyszna, klasyczna, bośniacka kawa, po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę, usłaną niesamowitymi krajobrazami dolin, w stronę miejscowości Blagaj w której to znajduje się, słynny, wyłaniający się praktycznie ze skały, Klasztor derwiszów.

Przejeżdżając przez urokliwą miejscowość Jablanica, mieliśmy też okazję zobaczyć znany z nominowanego w 1969 roku do Oscara, jugosłowiańskiego dramatu wojennego "Bitwa nad Neretwą", most, a w zasadzie jego pozostałości. W 1943 roku, podczas II Wojny Światowej umożliwił on ucieczkę tysiącom cywilów i żołnierzy pod wodzą Józefa Tito. W roku 1978 założono tu muzeum związane z tą bitwą, w którego skład wchodzi również i zbudowana na potrzeby filmu, zawalona rekonstrukcja mostu.

Widoki po drodze z Jajec do Blagaju

Tego dnia temperatura wzrosła do mało przyjemnych wysokości więc po dotarciu do Blagaju, całe popołudnie, zupełnie jak nie my, spędziliśmy na małym hotelowym basenie sącząc Sarajevsko w wersji klasycznej i Radler. Muszę szczerze przyznać, że taki moment totalnego resetu i nic nie robienia bardzo nam się przydał. Wieczorem, w restauracji położonej na skraju rzeki, wybraliśmy wielki talerz ryb i owoców morza z dorszem, łososiem, węgorzem, sardynkami i kalmarami - wszystko wręcz absurdalnie świeże i naprawdę smaczne. Na deser zdecydowaliśmy się na hurmašice i wyglądający trochę jak rammen kadaif. Oba ciastka są bardzo dobre, ale przepotwornie wręcz słodkie.

Blagaj

Rankiem udaliśmy się w stronę klasztoru (tekiji). W planie było najpierw zjedzenie śniadania w którejś z pobliskich knajpek, ale okazało się to niestety awykonalne, bo żaden kelner nie miał najwyraźniej zamiaru przyjąć od nas zamówienia, a czekaliśmy dobre 40 minut. Szkoda, bo miałam okrutną ochotę na naleśniki z lodami śmietankowymi. Zaopatrzyliśmy się więc ponownie w ciasteczka Plazma i zaczęliśmy zwiedzanie. Ilość turystów w Blagaju była o wiele większa. Nie da się nie zauważyć, że praktycznie 90% z nich przyjeżdża tu autokarami z Chorwacji na jednodniowy wypad do Hercegowiny więc poruszają się chwilami jak stado całkiem szybkich, ale nieco zagubionych gęsi. :)

Sam klasztor i jego położenie wprawiają w osłupienie. Wiszący nad budynkiem masywny klif może wywołać lekki niepokój, ale jednocześnie jest fascynujący i oszałamiająco piękny. Tej i tak zapierającej dech w piersiach scenerii, jeszcze większego uroku dodaje rzeka Buna, która tutaj właśnie ma swoje źródło. Z niewielkiej, dość niepozornej jaskini niespodziewanie pojawia się naprawdę potężny żywioł, będący jednym z silniejszych źródeł w Europie. Woda ma magnetyzujący, głęboki, szmaragdowy odcień, a jej temperatura w grocie wynosi około 9 stopni Celsjusza. Istnieje możliwość krótkiej wycieczki pontonem do wnętrza jaskini, na którą się skusiliśmy. Być może nie jest to najbardziej interesująca atrakcja, ale miło było zobaczyć klasztor z innej perspektywy. Świetnym bonusem była też możliwość chociaż chwilowego ochłodzenia się. 

Blagajska tekija powstała prawdopodobnie zaraz po przejęciu Bośni przez Turków, a więc w okolicach roku 1520. Klasztor służył też jako miejsce noclegowe dla podróżnych i był kilkukrotnie rozbudowywany (między innymi dodano musafirhanę dla gości). Obecna forma datowana jest na rok 1851. 

Natura i architektura idealnie tu współgrają i wydają się żyć w całkowitej symbiozie. Jedyne nad czym ubolewam, w tym bajkowym miejscu, to ilość kolorowych parasoli w pobliskich knajpach, które zwyczajnie tu nie pasują i kradną część magii tej okolicy. Nie zmienia to jednak faktu, że Blagaj naprawdę bardzo nam się podobał. Troszkę żałujemy, że nie udaliśmy się na średniowieczny zamek Stejpan-grad, ale lejący się z nieba żar nas do tego skutecznie zniechęcił.

Blagaj Tekija

Blagaj Tekija

Jaskinia będąca źródłem Buny

Blagaj Tekija i rzeka Buna

Blagaj Tekija i rzeka Buna

Kolejnym miejscem, według planu, miały być Wodospady Kravica, ale z uwagi na to, że w Blagaju spędziliśmy o wiele mniej czasu niż pierwotnie zakładaliśmy, spontanicznie zdecydowaliśmy na pojechanie do położonego nad rzeką Neretwą miasteczka Počitelj (o którym zresztą nawet rozmawialiśmy przed wyjazdem ze Szwecji, ale doszliśmy do wniosku, że możemy się zwyczajnie nie wyrobić). Pomysł wpadł nam do głowy kiedy czekając rano w restauracji, zauważyliśmy rycinę z Počitelju w menu. Szczerze? Całe szczęście, że tam była, bo inaczej moglibyśmy to miejsce pominąć,  co byłoby ogromnym błędem, bo jest ono po prostu bajeczne.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od...zjedzenia lunchu. Muszę przyznać, że nie mieliśmy zbyt dużego wyboru, więc standardowo skończyliśmy z grillowanymi warzywami i kalmarami na talerzach. Tutaj też po raz pierwszy zaobserwowaliśmy lokalny trend zużywania kosmicznej wręcz ilości papierosów, odpalanych dosłownie jeden po drugim, czasem ewentualnie z małą przerwą na łyk napoju lub przełknięcie jedzenia. :)

Počitelj

Woda mineralna Hercegovka

Nazwanie tej uroczej miejscowości ‘kamienną’ nie jest żadnym nadużyciem, bowiem całe centrum, z drogami i dachami włącznie, zbudowane jest z kamienia. Historia miasteczka sięga czasów rzymskich, ale jej ostateczny wygląd jest zasługą rozbudowy podczas czasów panowania imperium osmańskiego, a zatem wpływy orientalne są tu bardzo mocno widoczne. Na małych, wąskich uliczkach sprzedawane są przeróżne wyroby, łącznie z domową, mrożoną lemoniadą w plastikowych butelkach po coca-coli i innych napojach, a nad miastem góruje średniowieczna twierdza - pozostałość po czasach pre-tureckich. Bardzo cieszę się, że mimo 34 stopni w cieniu, postanowiliśmy wspiąć się na samą górę w celu jej zobaczenia. Rozciąga się stamtąd naprawdę przepiękny widok na góry i Neretwę, a do tego, po drodze napotkaliśmy małą, cudowną pracownię lokalnego, niezwykle sympatycznego artysty, który widząc nas z wywieszonymi językami od razu przybiegł na ratunek z zimną wodą. Jego prace były bardzo ciekawe i oryginalne, postanowiliśmy więc kupić jedną z rycin z budynkami z miasta, tym samym powiększając naszą małą architektoniczną kolekcję wakacyjną. Paradoksalnie, droga w dół była trudniejsza niż w górę, bo kamienie są w wielu miejscach niezwykle śliskie więc łatwo o mały wypadek - na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach.

Warto nadmienić, że znajdują się tu pozostałości medresy Sismana Ibrahima Paszy (szkoły muzułmańskiej) z sześcioma ołowianami kopułami, która jest jednym z ważniejszych zabytków miasta.

Počitelj to istny diament na mapie Bośni i Hercegowiny. Niezalany jeszcze przez rzesze turystów pozwala na chwilę przenieść się w czasie do okresu osmańskiego. Miasteczko jest ciche, spokojne i absurdalnie wręcz malownicze.

Twierdza

Twierdza

Uliczki miasteczka i pracownia artystyczna

Widok na rzekę Neretwę

Uliczki Počitelju

Po kilku godzinach spędzonych w kamiennym mieście wskoczyliśmy z powrotem do naszego nagrzanego do granic możliwości Talismana i wyruszyliśmy w kierunku Wodospadów Kravica. Muszę przyznać, że niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Sama grupa wodospadów jest rzeczywiście niesamowita, ale miejsce zostało przekształcone w mały park rozrywki z knajpami i kolorowymi parasolami w tle (te parasole prześladowały mnie przez całą wycieczkę). W moich wyobrażeniach okolica była mniej zalana przez falę komercji, bardziej dzika i nieokiełznana, dzięki czemu w spokoju moglibyśmy podziwiać naturę. Z drugiej jednak strony, sama idea kąpieli pod wielkimi strumieniami wody w praktycznie niekontrolowanym przez człowieka miejscu jest fantastyczna. Mimowolnie jednak porównywałam Kravicę z zeszłorocznym El Nicho na Kubie i być może dlatego byłam zawiedziona? Myślę, że gdyby teren został zagospodarowany w ciut lepszy i ciekawszy sposób z łatwością zakochałabym się w tym miejscu. Na wzmiankę natomiast zasługuje krystalicznie czysta, ale zimna jak lód (przynajmniej dla mnie) woda. Mój mąż pływał bez większego problemu, ale ja łapałam skurcz za skurczem i w zasadzie byłam prawie pewna, że w ogóle nie uda mi się zanurzyć choćby do pasa. Koniec końców dałam jednak radę, ale chyba tylko dlatego, że zrobiło mi się głupio po zobaczeniu słodkiej dwu-trzylatki beztrosko bawiącej się w wodzie bez cienia grymasu na twarzy. 

Wodospady Kravica

Wodospady Kravica

Mieliśmy tu w planach wypożyczenie kajaków, ale czas oczekiwania wśród tłumu innych chętnych skutecznie nas zniechęcił. W zamian za to, po osuszeniu i przebraniu postanowiliśmy udać się na około 40-minutowy rejs niedużą łódką do drugiego z wodospadów - Malej Kravicy, która jest...rzeczywiście mała, ale za to kompletnie wolna od tłumów. :) Sama wycieczka była przyjemna, a rzeka Trebižat, na której znajdują się wodospady, niezwykle spokojna i pełna harmonii.

Rzeka Trebižat

Rzeka Trebižat 

Rzeka Trebižat

Rzeka Trebižat

Następnie udaliśmy się do wizytówki Hercegowiny, czyli słynnego Mostaru, gdzie zwróciliśmy samochód (i to bez żadnych problemów!) i spędziliśmy 2 cudowne dni. Zatrzymaliśmy się w fantastycznym, położonym na starówce na skraju barwnego bazaru, hotelu Pansion City Star, który zdecydowanie polecam każdemu. Tutaj na ulicach nastąpiła niestety istna powódź turystów - większość ludzi, podobnie jak w Blagaju przyjeżdża tu na kilkugodzinne lub jednodniowe wycieczki z Dubrownika, tworząc kolejki które, naprawdę nie przesadzam, przypominają korki na drogach. Chwilami, zmuszeni byliśmy więc iść noga za nogą za masą krytyczną. Mostar jest jednak tak piękny, że wcale się temu nie dziwię i szczerze? - nawet bardzo mi to nie przeszkadzało.

Odwiedzając stolicę Hercegowiny należy zaopatrzyć się w dobre obuwie, bo kamienne uliczki i mosty tego urokliwego miasta są niewyobrażalnie więc śliskie. Dla porównania, po wizycie w Mostarze, uważam, że w Počitelju, gdzie prawie wybiłam sobie zęby, przyczepność do podłoża była wręcz doskonała. :)

Najbardziej rozpoznawalnym elementem miasta jest z pewnością monumentalny Stari Most. Już w czasach gdy był on jeszcze drewniany, było to jedno z ważniejszych miejsc, wszak nawet i nazwa miasta pochodzi os słowa mostari oznaczającego nic innego jak ‘strażników mostu’. Wersja kamienna, zbudowana z 456 ogromnych bloków z pobliskiego kamieniołomu powstała w XVI wieku, w czasach osmańskich, na rozkaz sułtana Sulejmana Wielkiego. Łuk mostu ma prawie 29m długości i 20m wysokości, a imponujące sklepienie zostało okrzyknięte mianem Kudret Kemeri (Cudowne Sklepienie). Niestety rozpad Jugosławii i wojna w Bośni i Hercegowinie odcisnęły gigantyczne piętno na Mostarze i wśród ogromnego terroru w roku 1993 zburzono również i symboliczny dla Boszniaków most, mimo, że nie miało to żadnego strategicznego zastosowania. Budowla została na szczęście zrekonstruowana w latach 1999-2004 i dziś, wpisana zresztą na listę UNESCO, znowu króluje nad szmaragdową rzeką przyciągając turystów z całego świata. Do dziś też, na mostarskich uliczkach, można zauważyć kamienie z napisem „Don’t forget ‘93” przypominające o tragicznych dziejach zeszłego stulecia.

Kamień upamiętniający rok 1993

Stary Most

Stari Most

Stary Most, paradoksalnie łączy i dzieli miasto, bowiem po jego wschodniej stronie znajduje się część Boszniacka, czyli muzułmańska, po zachodniej zaś - Chorwacka, chrześcijańska. Jeszcze przed wojną Mostar słynął z niesamowitej wręcz zdolności do łączenia i współgrania różnych kultur i religii. Mimo ogromnego przemieszania etnicznego ludzie żyli spokojnie i bezkonfliktowo. Sytuacja uległa jednak drastycznej zmianie po wojnie i, choć można zaobserwować zmiany w dobrym kierunku, w dalszym ciągu wszystko jest tu podwójne i odseparowane. Spotkamy tu kościoły katolickie, protestanckie, synagogi i oczywiście meczety. Na szczególną uwagę zasługują na pewno Meczet Koski Mehmed–Pašy, gdzie z minaretu można podziwiać piękną panoramę miasta, oraz interesujący architektonicznie Meczet Cejvan Cehajina. Ciekawym miejscem jest też nieduże muzeum Hammam, czyli odrestaurowana XVI-wieczna łaźnia turecka Ćejvan-bega, która może być miłym, krótkim przystankiem, zwłaszcza w upalne dni.

Widok na Meczet Koski Mehmed–Paša ze Starego Mostu

Meczet Cejvan Cehajina i uliczki Mostaru

Kocie łby z oryginalnymi kwiatowymi wzorami

Jeden z wielu mostarskich kotów

Meczet Koski Mehmed–Paša i uliczka Rade Bitange

Warto też wspomnieć, że od niepamiętnych czasów, ze szczytu mostu, młodzi mężczyźni wykonują niebezpieczne skoki do dzikiej i lodowatej Neretwy. Dawniej tradycja związana była z wejściem w dorosłość i symbolizowała odwagę oraz męstwo, dzisiaj jednak, jest to bardziej atrakcja turystyczna i możliwość zarobienia pieniędzy, a latem, klub Mostarski Ikari organizuje nawet zawody w skokach. Niezależnie od motywacji, jest to jednak naprawdę imponujący i zatrzymujący na kilka sekund serce, moment.

Z historią Starego Mostu wiąże się też mała ciekawostka. Tuż nieopodal, nad małą rzeczką Radobolją znajduje się zbudowany w 1558 roku, Krzywy Most (Kriva ćuprija), wyglądający jak młodszy brat tego wielkiego arcydzieła architektury osmańskiej. Legenda głosi, że, został on wykonany na próbę, zanim rozpoczęto prace nad mostem właściwym. Muszę przyznać, że mini-wersja jest niezwykle urocza i rozciąga się z niej malowniczy widok, a w jej bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się tryskający świetną energią pub Black Dog, serwujący przeróżne piwa, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć interesujący i bardzo oryginalny występ lokalnych muzyków.

Widok z Krzywego Mostu

Krzywy Most i Stary Most

Widok na wschodnią wieżę Starego Mostu z brzegu Neretwy

Szczególnie poruszającym miejscem, była dla nas Wystawa Zdjęć Wojennych, zlokalizowana zaraz przy sławnym moście. Dopóki nie obejrzałam tego pięknego, ale niezwykle smutnego reportażu nie zdawałam sobie do końca sprawy z ogromu tragedii i zniszczeń jaki przyniosły lata 1991-1995. Wojna domowa jest chyba najgorszą z możliwych i muzeum to, tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziło.

Wystawa fotografii wojennych i uliczki Mostaru z Meczetem Cejvan Cehajina w tle

Historia całego kraju jest niezwykle burzliwa, dlatego warto wystawić nos choć kawałeczek poza samą starówkę i zobaczyć wciąż niewyburzone, ani niewyremontowane ruiny oraz dawną siedzibę banku - Wieżę snajperów, pokrytą teraz niesamowitym graffiti, które niejako nadaje historii nowy, bardziej optymistyczny rytm. Nie są to piękne, malownicze elementy miasta, a raczej smutne wspomnienie minionej dekady, ale przynajmniej dla mnie był to bardzo ważny punkt wycieczki. Sama nigdy nie doświadczyłam tragedii, jaką jest wojna, ale jako warszawianka doskonale wiem, jak wyglądają bitewne ‘rany’ na budynkach. Mimo to, ogrom zniszczeń i śladów po kulach mnie kompletnie przytłoczył. Muszę natomiast przyznać, że napotkana w mieście sztuka uliczna absolutnie mnie zachwyciła. Prace są interesujące i świetnie wykonane. Co roku, wiosną, organizowany jest tu zresztą festiwal sztuki ulicznej, więc z pewnością będzie ich więcej i więcej. Udając się w dalsze zakamarki zachodniej części miasta mamy też szansę zobaczyć ogromny, pozostawiony przez Chorwatów krzyż, usytuowany na wzgórzu Hum, który niestety nie symbolizuje tylko jednej z religii miasta, ale też i spór pomiędzy katolikami i muzułmanami.

Sztuka uliczna

Sztuka uliczna

Sztuka uliczna na Wieży snajperów

Sztuka uliczna w Mostarze

Wieża Snajperów

Ślady po kulach na fasadach budynków

Krzyż na wzgórzu Hum i zniszczone budynki Mostaru

W Mostarze po raz pierwszy dopadło nas zmęczenie materiałem pod tytułem "dania bezmięsne", które, mimo, że bardzo smaczne, w większości oznaczały grillowane warzywa. Fantastyczne było jednak to, że w zasadzie w każdej z restauracji proponowano nam przygotowanie czegoś specjalnego z poza karty i w ten oto sposób poznaliśmy bardzo smaczny đuveč - bałkański typ gulaszu. Tutaj odkryliśmy też naszą nową, ulubioną bośniacką przekąskę czyli uštipci (przypominające donuty albo racuszki) podawane z kremowym, owczym serem kajmak - istne niebo w gębie. Zamawialiśmy je później wszędzie, gdzie się tylko dało. Generalnie, regionalne sery, szczególnie białe, zdecydowanie zasługują na uwagę, bo są po prostu przepyszne. Często tłuste, o wyrazistym smaku i świetnej teksturze - jedne z lepszych jakich miałam okazję spróbować. Region Hercegowiny jest również bogaty w winnice, dlatego też w Restauracji Divan, położonej na brzegu Radobolji, zdecydowałam się na spróbowanie lokalnego, białego wina, które zdecydowanie przypadło mi do gustu. Polecam też odwiedzenie czarującej, niewielkiej kawiarni Café de Alma, gdzie można spróbować przepysznej bośniackiej kawy, podawanej z tutejszym słodkim smakołykiem o nazwie rachatłukum (ukojenie podniebienia), i dowiedzieć się więcej o jej historii oraz oryginalnym rytuale przygotowywania. Na sam koniec wizyty w Mostarze postanowiliśmy też napić się słynnej rakiji w modnym Caffe Bar Marshall i muszę przyznać, że do dziś tego żałuję. :)

Bośniacka kawa w Café de Alma

Uštipci z deską lokalnych serów w restauracji Divan

Mostar usłany jest sklepikami z pamiątkami. Nie wyolbrzymiając, są one położone praktycznie jeden na drugim, szczególnie na chyba najsławniejszej z uliczek Kujundžiluk, po boszniackiej stronie mostu. Niegdyś było to miejsce, gdzie swoje oryginalne wyroby sprzedawali lokalni rzemieślnicy oraz kupcy, dziś, w większości kamienne uliczki zalane są gadżetami z masowej produkcji, co jednak nie odbiera im uroku. Zaskakująca jest natomiast ilość wyrobów wykonanych...z łusek po nabojach. Biorąc pod uwagę jeszcze świeże powojenne rany, wydaje mi się, że sprzedawanie 'nabojowych' samolotów, samochodzików i innych figurek jest trochę nie na miejscu. Wśród powtarzających się w zasadzie co 3 metry wzorów, można też na szczęście spotkać różne pracownie artystyczne, gdzie nam na przykład, udało się dostać bardzo popartowy rysunek Starego Mostu. Najcudowniejszym miejscem, gdzie kryją się prawdziwe, oryginalne skarby, jest jednak nieduży antykwariat położony na zachodnim brzegu rzeki w okolicach znajdujących się tam licznych restauracji. Znaleźliśmy tam piękny, bośniacki dywan i wykonywane w lokalnej pracowni tygielki do kawy - džezvie. Polecam odwiedzić to magiczne i miejsce i zaopatrzyć w się w pamiątki, które zamiast przyjechać w Turcji, rzeczywiście zostały wykonane w Bośni. Może i są ciut droższe, ale uważam, że warto dorzucić te kilka marek i przywieźć ze sobą coś autentycznego.

Mostar: Stary Most, bazar Kujundžiluk i Café de Alma

Ostatnim przystankiem wycieczki było Sarajewo, do którego udaliśmy się porannym pociągiem z mostarskiego dworca, o dwóch peronach i wyjątkowo komunistycznym klimacie. Podróż była bardzo komfortowa - chyba aż nadto, bo oboje ją przespaliśmy, mimo, że widoki za oknem były naprawdę cudowne. Spodziewałam się, że stolica kraju będzie mi się podobać, ale zaskoczyło mnie to jak bardzo. Sarajewo jest niezwykle ciekawe, tętniące życiem, a na każdym kroku zderzają się różne kultury co nadaje miastu naprawdę wyjątkowy charakter i z chęcią zostalibyśmy przynajmniej jeden dzień dłużej.

Mieliśmy tutaj chyba najwięcej planów, zwłaszcza związanych z wystawami muzealnymi. Na pierwszy ogień poszła więc wizyta w Muzeum Sarajewa 1878-1918, położonego zaraz obok słynnego Mostu Łacińskiego, które zdecydowanie mogłoby pretendować do nagrody najmniejszego muzeum świata (myślę, że miałoby też szansę ubiegać o miejsce na podium). Składa się dosłownie z jednego, niedużego pokoju, który mieliśmy niezwykłą przyjemność dzielić z polską, zorganizowaną wycieczką, prowadzoną przez tak fatalną przewodniczkę, że słuchając tego co miała do powiedzenia, chwilami miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Wystawa jest ładnie przygotowana, ale niestety niewarta odwiedzenia. Ciekawym punktem jest tu jednak tablica informacyjna dotycząca zamachu na Franciszka Ferdynanda - to tu zaczęła się I Wojna Światowa.

Tablica upamiętniająca zamach na Franciszka Ferdynanda Habsburga

Następnie odwiedziliśmy przepiękny i niezwykle interesujący muzułmański Dom Svrzo, który powstał jeszcze za czasów panowania imperium osmańskiego. To bardzo ciekawy kawałek historii i miejsce to jest zdecydowanie warte podejścia na wzgórze na którym się znajduje. Podczas naszej wizyty mieliśmy też dość osobliwą przewodniczkę - małą kotkę, która nieświadomie prowadziła nas z pokoju z pokoju.

Wybraliśmy się też do muzeum Brusa Bezsitan znajdującego się w niesamowitym budynku starego bazaru w centrum miasta. Muszę przyznać, że weszliśmy tu poszukując chłodu, ale byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Jest to wystawa typowo historyczna, gdzie podążając wzdłuż korytarza i antresoli przenosimy się kolejno w czasie do wszystkich epok w których istniało miasto.

Dom Svrzo

Nasza przewodniczka :)

Spacerując po uliczkach niezwykle kolorowego i ruchliwego bazaru Baščaršija, którego tradycja sięga XV wieku, napotkaliśmy uroczy sklep z antykami restaurAntika na rogu ulic Kračule i Telali gdzie udało nam się dostać oryginalne plakaty autorstwa bośniackiego grafika Ismara Mujezinovića, z Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1984 roku w jugosłowiańskim jeszcze wtedy Sarajewie. Mieszkańcy miasta wydają się być bardzo dumni z tego, że byli organizatorami tego przedsięwzięcia, a gadżety z nim związane, uznawane są chwilami za rarytas. W mieście jest też wiele miejsc związanych z Olimpiadą, włączając w to znajdujący się na wzgórzu Trebević, opuszczony tor bobslejowo-saneczkarski mierzący 1261 metrów długości i będący teraz rajem dla graficiarzy. Niestety nie było nam dane go zobaczyć - dojazd nie jest prosty (najlepsza opcja to chyba kolejka linowa, z której musieliśmy zrezygnować z uwagi na lęk wysokości), a niemiłosierny upał odstraszył nas od trekingu. Dobrze, że na pocieszenie udało nam się zdobyć pamiątkowy plakat.

Sam targ natomiast, od wieków pełni niezmiennie tę samą funkcję, obecnie skupiając głównie rzesze turystów. Można tu kupić pamiątki (mniej lub bardziej oryginalne), zjeść tradycyjne potrawy i oczywiście napić się bośniackiej kawy, a wszystko to w oparach sziszy i papierosów. Centralnym punktem bazaru jest charakterystyczna studzienka Sebilj, a w okolicy znajduje się też kilka ciekawych meczetów, urokliwych ulic, muzeów oraz budynek Gazi-Husrev Beg's Bezistanu, czyli zadaszonego targowiska, które w tej chwili skupia niestety głównie handlarzy podróbek Rolexów.

Absolutnym hitem programu i miejscem, którego według mnie, odwiedzając Sarajewo, nie można pominąć, jest magiczna perfumeria Kalem i Misk. W skali od 1 do 10 zasługuje ona bowiem na mocne 20. Ten malutki sklepik w którym można stworzyć swój własny, niepowtarzalny zapach, przepełniony jest cudowną aurą, a sam proces komponowania perfum jest niezwykle wciągający i profesjonalny. Nie ma tu pośpiechu, ani nachalnego nakłania do zakupu - w zamian za to bierzemy udział w nadzwyczajnym, kojącym rytuale. My troszkę się rozszaleliśmy i oprócz moich perfum łączących w sobie świeżą nutę sosny i irańskiej róży, stworzyliśmy zapachy dla praktycznie całej rodziny, które są chyba jedną z bardziej osobistych i niekonwencjonalnych pamiątek, jakie można przywieźć z wyjazdu. Głęboko wierzę w to, że nawet osoby kompletnie niezwiązane ze światem perfum poczują się tu naprawdę wyjątkowo i oczaruje ich klimat tego miejsca. 

Sarajewo: sklep z antykami restaurAntika, Kalem i Misk i nasze perfumy

Plakat z igrzysk w sklepie restaurAntika

Baščaršija i studzienka Sebilj

Baščaršija

Uliczka w okolicy bazaru prowadząca do domu Svrzo

Bardzo pozytywnie, w Sarajewie, zaskoczyło nas jedzenie - głównie z powodu, że wybór potraw bezmięsnych był zdecydowanie większy niż w innych miastach. Bardzo miło wspominamy lunch w restauracji Aeroplan, gdzie przez chwilę siedzieliśmy nad menu nie wiedząc co wybrać - tyle było tu opcji! Zdecydowaliśmy się oczywiście na nasze ukochane uštipci (które były tutaj ciut mniej smaczne niż w Mostarze) i  pyszne burki z serem i szpinakiem. Warto nadmienić, że w całym kraju, na uwagę zdecydowanie zasługują piekarnie wypełnione świeżymi wyrobami a często też i gorącymi przysmakami. W jednej z nich w Sarajewie, znaleźliśmy przepyszną pizzę za 1 markę za kawałek. Absolutna rewelacja! Muszę przyznać, że przez całą podróż nieziemsko pachniał nam też lokalny przysmak ćevapi, także jeśli ktoś jest mięsożercą - polecam spróbować! Na 6 spisała się również malutka knajpka Club To Be or Not To Be na skraju bazaru, gdzie apetyczne potrawy przygotowane są zdecydowanie od serca w miniaturowej kuchni przez właścicieli restauracji. Na uwagę zasługuje też na pewno przyjemna restauracja Nanina Kuhinja, w której do gustu szczególnie przypadły mi papryczki podawane w akompaniamencie bośniackiego sera, oraz troszkę ukryta, niezwykle klimatyczna kawiarnia Caffe Divan, gdzie serwowana jest między innymi przepyszna kawa, herbata i lemoniada. Tutaj też oczywiście, w dalszym ciągu, towarzyszyły nam ciasteczka Plazma. :)

Burki i uštipci w Aeroplanie

Sarajewo: Baščaršija, ciasteczka Plazma, restauracja To Be or Not To Be i Gazi-Husrev Beg's Bezistan

Caffe Divan

Kawa i lemoniada w Caffe Divan

Odwiedzając to miasto nie sposób jest nie napotkać choć jednej z Sarajewskich Róż. Ten niezwykle poruszający projekt artystyczny pod wodzą Nedžada Kurty ma na celu upamiętnienie ofiar wojny domowej. Nazwa wzięła się od charakterystycznego, florystycznego kształtu bruzd na asfalcie, który tworzony był przez wybuch granatu. Miejsca w których zginęły co najmniej 3 osoby, zostały wypełnione mieszanką materiałów z czerwoną farbą i jest ich łącznie 150.


Sarajewo: Caffe Divan, sklep z dywanami, Baščaršija i Sarajewska Róża

Jednym z niezwykle ciekawych miejsc w Sarajewie jest drugi najstarszy w Europie, XVII-wieczny cmentarz żydowski położony na stoku stoku góry Trebević. Znajduje się tu około 3850 nagrobków, zarówno sefardyjskich jak i aszkenazyjskich, a przy głównym, dolnym wejściu stoi eklektyczna kaplica. Podczas oblężenia Sarajewa w roku 1992 Serbowie ostrzeliwali stąd Starówkę oraz miasto i to najprawdopodobniej stąd padł strzał który zabił Suadę Dilberović, uznawaną za pierwszą ofiarę wojny. Teren został również silnie zaminowany, ale na szczęście oczyszczono go całkowicie w roku 1996. Rozciąga się stąd cudowny widok na położone w dolinie miasto. Niesamowite jest to, że patrząc na tę panoramę widać praktycznie całą historię kraju, od malutkich budynków z czasów bizantyjskich po prawej, przez okres austro-węgierski i komunistyczny, aż do modernistycznych gigantów po lewej.

Cmentarz Żydowski

Cmentarz Żydowski

Cmentarz Żydowski

Kaplica na Cmentarzu Żydowskim

Interesującym i niezwykle popularnym punktem w Sarajewie jest na pewno Żółta Twierdza (Žuta tabija) przez wielu okrzyknięta najlepszym punktem widokowym, gdzie zawsze, podczas zachodu słońca, zbiera się dość spora grupa ludzi - zarówno turystów jak i mieszkańców miasta. Rozciągająca się stąd panorama jest rzeczywiście widowiskowa, ale ja osobiście najlepiej wspominam bardziej kameralne chwile, które spędziliśmy na cmentarzu żydowskim. Bastion leży w bliskiej okolicy starówki, spacer jest bardzo przyjemny, ale trzeba jednak brać pod uwagę, jak wszędzie w Bośni, nachylenie terenu. Po drodze do twierdzy mijamy też piękny, pełen harmonii muzułmański cmentarz, który położony jest na stoku wzgórza i bije od niego niezwykły, wręcz magiczny spokój. Tu spotkaliśmy także niezliczoną ilość sarajewskich kotów, szczęśliwie wszystkie wyglądały jednak na odżywione, były w dobrej kondycji i rwały się do zabawy.

Zachód słońca widziany z Żółtej Twierdzy

Zachód słońca z Żółtej Twierdzy

Widok z Żółtej Twierdzy

Sarajewo, droga z bastionu

Sarajewo: cmentarz muzułmański i droga z bastionu

Cmentarz muzułmański

Sarajewo

Jeden z sarajewskich kotów

Sarajewo bardzo szybko wpisało się na listę moich ulubionych miejsc i bardzo żałuję, że nie mieliśmy chociaż jednego dnia więcej w tym niezwykle interesującym mieście. Ilość rzeczy, które ominęliśmy jest ogromna, ale na pewno nadrobimy to następnym razem. Uwielbiam klimat i energię tego miejsca, widoczną na każdym kroku historię i ewolucję, ludzi, kuchnię, a przede wszystkim ogromną różnorodność, która, o dziwo, nie wprowadza uczucia chaosu.

Sarajewo

Bośnia i Hercegowina mnie absolutnie w sobie rozkochała i zaczarowała. Bardzo poruszyła mnie tragiczna historia tego kraju i mimo tego, że oczywiście wiedziałam o niej i przed przyjazdem, zobaczenie wszystkiego na własne oczy kompletnie zmienia perspektywę i chwilami wprowadza prawie w stan letargu. Niezwykle cieszę się, że to nieduże państwo, mimo wielu problemów i konfliktów podnosi się na nogi, lecz przykre jest to, że większość turystów po prostu omija ten kraj lub wpada na przypadkowe 10 minut z Dubrownika, bo Bośnia ma naprawdę bardzo wiele do zaoferowania. Wielu mieszkańców pytało nas zresztą czy jesteśmy na wycieczce z Chorwacji albo Czarnogóry i byli zdecydowanie mile zaskoczeni, kiedy mówiliśmy, że przyjechaliśmy tutaj na tydzień na wakacje. Być może miasteczka nie wyglądają tutaj tak idealnie jak we Włoszech czy Grecji, ale klimat tego kraju jest niezwykle specyficzny i absolutnie wciągający. My na pewno planujemy powrót w przyszłości, zwłaszcza, że do zobaczenia został nam między innymi piękny Park Narodowy Rzeki Una, Trawnik i opuszczony tor bobslejowy w Sarajewie. Łatwo tu, przemierzając kolejne miejscowości, poczuć się jak w przeszłości, by zaraz za chwilę, wręcz w mgnieniu oka, powrócić do XXI wieku. Pokochaliśmy tu jedzenie i ludzi, ciekawe, górskie drogi, istny misz-masz kulturowy, pogodę i architekturę, ale najpiękniejsza ze wszystkiego jest chyba jednak woda i jej głęboki, przenikający, szmaragdowy kolor. W połączeniu ze szczytami gór, przyrodą, kamiennymi miasteczkami, twierdzami i meczetami, moim zdaniem tworzy to krajobraz, który naprawdę zapiera dech w piersiach i mimo krążących wciąż nad państwem duchów przeszłości, ma się tu niezwykłe poczucie luzu, dzikości i całkowitego spokoju, co daje niepowtarzalną szansę na kompletny reset i naładowanie baterii.

────────────────────────────
POLECAMY: 
✻ Bośniacką kawę w Café de Alma w Mostarze
Sklep z antykami w Mostarze na zachodnim brzegu Neretwy
✻ Hotel Pansion City Star w Mostarze
✻ Restaurację Mamma Mia w Tuzli
✻ Perfumerię Kalem i Misk w Sarajewie
✻ Restaurację Aeroplan w Sarajewie
Antykwariat restaurAntika w Sarajewie, na zbiegu ulic Kračule i Telali
✻ Restaurację Club To Be or Not To Be w Sarajewie
✻ Wypożyczalnię samochodów Guma X

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Śnieg i grzane wino

Taxi Amigo!

Pękaty zamek