Gorąca
Kuba w lipcowym słońcu.
Hawana, Viñales, Santa Clara, Sancti Spiritus, Trynidad, Cienfuegos i raz jeszcze
Hawana. 14 dni niezapomnianej przygody w istnym wehikule czasu. Wyjazd na tę wyspę był, odkąd tylko pamiętam, jednym z moich największych marzeń, więc jestem niesamowicie szczęśliwa, że udało się je wreszcie spełnić.
|
Zachód słońca w Cienfuegos |
Całą wycieczkę postanowiliśmy zaplanować samodzielnie (jedynym wyjątkiem był rejs na Cayo Iguana, organizowany przez lokalne biuro podróży, na który skusiliśmy się za namową poznanego w Hawanie Słoweńca Darco). Spaliśmy tylko i wyłącznie w kubańskich Bed&Breakfast czyli
Casa Particulares, gdzie ma się swój prywatny pokój z łazienką, śniadania jak w
hostelach/hotelach (do jedzenia głównie mango, banan, ananas, papaja, zapote, jajka, chleb, ser, kawa i świeżo wyciskane soki). Ten typ akomodacji jest moim zdaniem o wiele ciekawszy niż hotele - daje możliwość zarobku zwykłym obywatelom, jest bardziej autentyczny i niedrogi. Ceny zaczynają się nawet w granicach 20zł za pokój, a największy wybór można znaleźć na portalu
Airbnb. Dość często w ofercie jest też możliwość prania rzeczy. Dla nas okazało się to zbawienne i z takiej opcji skorzystaliśmy nie raz, nie dwa, a przynajmniej cztery razy! Muszę jednak przyznać, że nie do końca orientuję się jaka kwota jest adekwatna za użycie pralki - my zawsze zostawialiśmy 5 peso - nie wiem czy to dużo, czy mało, ale nikt nie wydawał się być zawiedziony. W wielu Casach można też zjeść świeży, domowy, obiad, który praktycznie w każdym miejscu zawiera coś zrobionego z czerwonej fasoli (najczęściej jest to zupa, zdecydowanie nie będąca moim faworytem wśród specjałów kuchni kubańskiej) i zwykle jest bardzo smaczny. Warto jednak wziąć pod uwagę fakt, że podana cena oscylująca koło 7-10 peso, zawsze magicznie wzrasta do 15. Uważam jednak, że w dalszym ciągu warto skusić się na taką opcję, bo dania zazwyczaj bardzo różnią się od tych w restauracjach i są przygotowywane od serca.
Kubańczycy są mili i otwarci, a miasta bezpieczne. Temperatura zdecydowanie dla ciepłolubnych, przejścia dla pieszych nie istnieją, chodniki są tylko dla anorektyków, a drogi dla poszukiwaczy naprawdę mocnych wrażeń.
Pierwsza rzecz, która
nas uderzyła po opuszczeniu lotniska to wilgoć (ale w zasadzie odczuwalna tylko
pierwszego dnia) i bieda. Kuba jest piękna, ale na pewno nie w klasycznym tego
słowa znaczeniu. Czas zatrzymał się w '59, kiedy Batista opuścił państwo i to
czuć na każdym kroku. Oczywiście spodziewaliśmy się kontrastu, wszak to
komunistyczny kraj, ale zderzenie z rzeczywistością było silniejsze niż się
spodziewałam. Większość domów i budynków wygląda bardziej jak slumsy, to, co
oglądamy w Casach, które są zwykle raczej wyremontowane, mają czyste prysznice
z ciepłą i zimną wodą, toaletę i umywalkę, nijak się nie ma do tego jak
mieszkają Kubańczycy, którzy nie wynajmują pokoi.
Miałam przyjemność odwiedzić kubański dom blisko centrum w
Cienfuegos i jest to widok który pozostaje w pamięci. Tylko zimna woda, ledwo
zipiący prysznic, brak deski klozetowej, brak możliwości korzystania ze
spłuczki, mimo, że stoi normalna toaleta, generalnie bieda i brak podstawowych
wygód z papierem toaletowym włącznie. W całym kraju nie można oczywiście
wrzucać papieru do sedesu - zamiast tego idzie do kosza. W wielu knajpach coś
takiego jak deska klozetowa w ogóle nie istnieje. W mniejszych barach etc
zwykle nie ma też i możliwości spłukiwania, ani umycia rąk. Polecam więc zabranie ze sobą żelu i chusteczek antybakteryjnych, te gadżety zdecydowanie przydały się nam wiele razy. Z takich mało
sympatycznych rzeczy trzeba nadmienić, że oboje mieliśmy zatrucie pokarmowe
przez bite 2 tygodnie - zrzucamy winę na lód w napojach (ostrzegano nas przed tym),
ale przy średnio 36 stopniach w cieniu i palącym słońcu w środku lata, nie mogliśmy go sobie odmówić. Internet w domach
też nie istnieje. W miastach są wyznaczone punkty wi-fi do których można wykupić hasło na
godzinę lub pięć. Jeśli gdzieś jest duża grupa ludzi wpatrzonych w smartfony -
na trzysta procent jest to właśnie punkt wi-fi. ;)
Cała wyspa zalana jest niezliczoną ilością sklepów z pamiątkami w których można dostać głównie magnesy, tablice rejestracyjne i inne gadżety chińskiej jakości. Oczywiście każdy ma inne preferencje, nas jednak niezwykle ucieszyły napotkane targi, antykwariaty, pracownie artystyczne oraz uliczni artyści sprzedające swoje oryginalne prace.
|
Hawana |
|
Uroczy mieszkaniec sklepu z pamiątkami w Hawanie :) |
Rzeczą, którą na pewno na długo zapamiętamy jest ciągłe
słuchanie kilku powtarzających się słów: "taxi amigo",
"peso", "taxi Varadero", "caballo" i "where
are you from". Kubańczycy starają się zarobić w każdy z możliwych sposobów,
więc jeśli zaprowadzą cię do knajpy będą chcieli 1 peso, jeśli jesteś biały - istnieje duża szansa, że będą za tobą biegać i pytać czy chcesz taksówkę, koniecznie do Varadero
na plażę, albo może wycieczkę konną, a jak nie to może potrzebujesz casy etc
etc. Rozumiem to doskonale, biorąc pod uwagę jakość życia na Kubie, ale
niestety, po chwili czujesz się jak chodzący bankomat, staje się to uciążliwe i
niestety powoduje, że kiedy ktoś jest bezinteresowny i chce po prostu porozmawiać to od razu zapala Ci się czerwona lampka. Nie zmienia to jednak faktu, że
ludzie są bardzo pogodni i pomocni i mimo tego, ze czasem chcą cię na coś naciągnąć, nie należy obawiać się kradzieży. Jedną z ważniejszych informacji jest to, że karty z z banków z amerykańskim kapitałem mogą na Kubie nie działać i najlepiej wyposażyć się w Visę. W większości miejsc transakcje są tylko i wyłącznie gotówkowe, ale istnieje możliwość wypłacenia pieniędzy w bankomatach albo bankach (należy zabrać ze sobą paszport). Warto przygotować się na to, że my gringos płacimy zawsze inne kwoty niż Kubańczycy, dlatego też sztuka targowania się jest niezwykle przydatna. Pierwsza podana cena, zwłaszcza za przejazdy, zwykle jest mocno zawyżona. Na Kubie są dwie waluty CUC (peso covertible) i CUP (peso national). Stosunek wartości wynosi 1:24 (lub 25 w przeliczniku). Wiele poradników podaje, że po wymianie na CUP zapłacimy mniej, ale nie ma to w zasadzie żadnego przełożenia na rzeczywistość, ba! w wielu miejscach nawet nie da się tą walutą płacić, a ceny dla turystów i tak podane są w CUC, dlatego uznaliśmy wymianę pieniędzy za zbędną i przez całą podróż posługiwaliśmy się peso covertible. Znajomość hiszpańskiego, choćby na bardzo podstawowym poziomie jest również mile widziana, gdyż mieszkańcy wyspy generalnie nie mówią dobrze po angielsku. :)
Na każdym kroku, i to dosłownie NA KAŻDYM widać elementy
związane z rewolucją, Fidelem i Che. Znając historię komunizmu w Polsce jest to
dla mnie trochę przerażające. Wielu ludzi jest w nich ciągle zapatrzona, mimo
tego, że kraj stoi w miejscu i wszystkiego brakuje. Nie ma leków, nie ma wielu produktów spożywczych. Kubańczycy pozostają jednak pozytywni i mówią, że "nie mają wiele, ale też i wiele nie potrzebują".
Na tle wszelkich wydatków, bardzo drogo wypada transport, zwłaszcza taksówki.
Naczytaliśmy jak to tanio będzie przemieszczać się między miastami za pomocą taxi
colectivos z innymi turystami, ale na tym straciliśmy małą fortunę płacąc po 40
peso za przejazd 80km między miastami. Szczerze polecam wszystkim wcześniejszą
rezerwację biletów na turystyczny (Kubańczycy korzystają z niego rzadziej niż turyści)
autobus Viazul - wrażenia jak z lat 90, ale jest klimatyzacja i ceny są w
porządku. Należy tylko pamiętać, że zakupiony przez internet bilet, a dokładniej wydrukowane potwierdzenie jego nabycia, należy wymienić w kasie na stacji na rzeczywisty bilet przed odjazdem autobusu. Większość miejsc podaje, że przyda się na to aż godzina, ale w rzeczywistości wystarczy około 35 minut. Przejazdy taksówką mają jednak swój charakter, nasza stara jak świat Łada zepsuła się na środku autostrady w drodze do Sancti Spiritus - na szczęście właściciel bardzo sprawnie ją naprawił zanim wszyscy usmażyliśmy się na palącym słońcu.
|
Kubańscy muzycy w Hawanie |
Pierwsze dwa dni spędziliśmy w
Hawanie (którą opiszę na samym końcu), gdzie wynajęliśmy pokój w uroczej Casie
Old Havana Rodney y Laura's (właściciele byli naprawdę cudowni i niezwykle pomocni), a następnie, Viazulem, udaliśmy się do malowniczego
Viñales, gdzie na całe szczęście zatrzymaliśmy się w miejscu położonym w zasadzie w samej dolinie, która całkowicie zapiera dech w piersiach. Sama Casa była zdecydowanie najciekawsza i najlepiej urządzona ze wszystkich, w których nocowaliśmy (pisząc to mam na myśli naprawdę kawał dobrego designu). Właściciel jest pisarzem więc chętnie przyjmuje prezenty w postaci książek od odwiedzających go turystów. Mieliśmy tam przepyszne jedzenie, czas na relaks i leżenie w hamaczkach, czytanie, picie, lokalnej kawy, a także na wycieczkę konną na szczyty wzgórz w
Valle de Viñales, gdzie w małym drewnianym domku piliśmy cudną lemoniadę oraz mojito i słuchaliśmy relacji z finałowego meczu Chorwacja-Francja. Odwiedziliśmy też i farmę tytoniu i mieliśmy szansę spróbować wyrabianego na miejscu cygara. Widoki są absolutnie przepiękne, przyroda i rozległe plantacje zostaną w naszej pamięci na długo, jednak smutnym aspektem jest to, jak wyglądają zwierzęta (z końmi na czele), oraz idiotyczni turyści którzy wsiadają na kulejące, przemęczone szkielety. Niestety tyczy się to całego kraju, dlatego też naszym priorytetem, zanim zdecydowaliśmy się na wyjazd w góry, była kondycja wierzchowców. Na szczęście właściciel naszych koni potrafi o nie zadbać - dostaliśmy dwa cudowne kasztanowate wałaszki: Durango i Bad Boy'a - działające na zasadzie pół-automatu, dzięki czemu nawet mój, wtedy jeszcze narzeczony, który raczej boi się koni, dał sobie radę. Jestem z niego bardzo dumna, bo trasa była ciężka, długa i dodatkowo na koniec zaliczyliśmy galopy z naszym przewodnikiem - o dziwo bez ofiar w zwierzętach i ludziach. Co ciekawe, na Kubie, sposób komunikacji z koniem jest iście komiczny, bowiem krzyczy się do niego "caballo!" czyli po prostu "koń!".
|
Hamak w naszej Casie |
|
Casa Mogote Arte |
|
Valle de Viñales |
|
Nasze konie |
|
Valle de Viñales |
|
Valle de Viñales |
|
Valle de Viñales |
|
Plantacja tytoniu |
|
Zwijanie cygara |
|
Kubańskie cygaro produkowane przy nas na plantacji |
|
Suszenie tytoniu |
|
Właściciel plantacji tytoniu |
Po prawie 5 godzinach w siodle mieliśmy czas na spacer i obejrzenie
Muralu de Prehistoria - ogromnego malowidła na skale przedstawiającego ewolucję człowieka. Projekt został zlecony przez Fidela Castro i wykonany w latach 60 XX wieku. Wieczorami zawsze jedliśmy kolację w uroczym, romantycznym ogrodzie naszej Casy. Większość produktów pochodziła z własnej lub okolicznych upraw, dzięki czemu jedzenie było świeże i przepyszne. Najsmaczniejszym punktem były smażone platany, przypominające trochę w smaku chrupkie, lekko słodkie ziemniaki - z ręką na sercu polecam każdemu.
|
Mural de Prehistoria |
Następnym miastem w kolejce, po nieco oryginalnej podróży Viazulem, podczas której suszyliśmy ubrania, była
Santa Clara, która mimo, że nie najpiękniejsza, rozkochała nas w sobie najbardziej ze wszystkich miejsc które mieliśmy okazję odwiedzić. Na uwagę zasługuje tu naprawdę duża ilość akcentów związanych z rewolucją, z
Mauzoleum Che Gueavary włącznie. Mauzoleum znajduje się na obrzeżach miasta i jest to chyba w zasadzie jedyną atrakcja w Santa Clarze, gdzie rzeczywiście spotkaliśmy dość sporą ilość turystów. Mieliśmy tu też okazję zobaczenia starego
Teatro La Caridad, którego wnętrze jest naprawdę wyjątkowe - oprócz nas nie było tam żywej duszy. Klimat tego miasta zrobił swoje, nie czuliśmy się w nim obco, ludzie byli bardzo przyjaźni, pomocni i otwarci, a cała miejscowość ma taki trochę buntowniczy charakter. Było to też pierwsze miejsce do którego przyjechaliśmy bez rezerwacji Casy, co, jak się zresztą spodziewaliśmy, udało się szybciutko załatwić z pomocą naszego taksówkarza, w zasadzie zaraz zaraz po opuszczeniu autobusu.
|
Santa Clara, Gracias Fidel |
|
Santa Clara, akcenty związane z Che Guevarą |
|
Santa Clara |
|
Teatro La Caridad |
|
Fryzjer
|
|
Santa Clara |
Tutaj odwiedziliśmy cudowny klub Mejunje - serwują tam
pyszne drinki, a aura jest niesamowita - klub powstał w ruinach dawnego hotelu,
codziennie urządzane są tematyczne imprezy, a w weekendy pałeczkę przejmuje tamtejsza
scena LGBT z drag queen włącznie. To jedno z najprzyjemniejszych miejsc w
którym byliśmy. Poznaliśmy tam fantastycznych młodych Kubańczyków - takich
którym zależy na zmianach i rozwoju, którzy nie traktowali nas jak maszynek
do pieniędzy, ale jak starych kumpli. To właśnie tutaj po raz pierwszy zaserwowano mi mój nowy ulubiony drink - Cancháncharę, czyli rum (lany zdecydowanie od serca), sok z limonki, miód i lód (zdecydowanie namawiam do spróbowania!). Tutaj też mieliśmy szansę 'oddychać prawdziwym kubańskim powietrzem' i poczuć magię tego kraju.
|
Santa Clara |
|
Santa Clara - uliczka |
|
Klub El Mejunje |
|
Klub El Mejunje |
|
Sprzedawca warzyw |
W Santa Clarze przeżyliśmy też niemałe zaskoczenie, kiedy to na dachach domów spotkaliśmy wręcz irracjonalnie dużą ilość...psów! Budynki może nie są zbyt wysokie, ale tak czy inaczej jest to raczej dość niespotykany widok.
|
Psy z Santa Clary |
|
Poszukiwania miejsca docelowego na mapie |
Następnym punktem podróży było nieduże, ale niesamowicie urokliwe miasteczko
Sancti Spiritus z wieloma ciasnymi uliczkami wyłożonymi brukiem lub kamieniami i niezwykle wysokimi, wąskimi chodnikami. Sancti
Spirtius nie jest aż tak często odwiedzany przez gringos, ale to tutaj, w restauracji przy
moście Yayabo, zjedliśmy najsmaczniejszy obiad na całej Kubie. Bardzo miło wspominamy też i naszą Casę z uroczym, wewnętrznym ogrodem i bardzo sympatycznym właścicielem, który (co zdecydowanie bardzo nam się przydało po ugryzieniu przez niezidentyfikowanego owada), dodatkowo okazał się być lekarzem. Wisienką na torcie był zamieszkujący Casę pupil - żółw, który majestatycznie przechadzał się po całym domu.
Na uwagę na pewno zasługują ruiny starego kościoła i ciekawa panorama miasta, którą można zobaczyć po przekroczeniu mostu Yayabo. To właśnie w takich miejscach następuje największe zderzenie z rzeczywistością, zwłaszcza jeśli ośmielimy się porównać prawdziwe oblicze Kuby do reklamowych broszur, które przewijają się co chwilę w agencjach turystycznych.
|
Sancti Spiritus |
|
Sancti Spiritus |
|
Sztuka uliczna |
|
Sancti Spiritus |
|
Sancti Spiritus |
|
Uliczka w Sancti Spiritus |
|
Ulice Sancti Spiritus |
|
Sancti Spiritus |
|
Urocze zwierzątko domowe w naszej Casie |
Kolejny na liście był malowniczy Trynidad - chyba najdroższy i najbardziej turystyczny, co nie odbiera mu jednak uroku, zwłaszcza, że położony jest między oceanem, a górami, architektura jest przepiękna, a widoki z tarasów na dachach nie do zapomnienia. Z tego też właśnie powodu gorąco zachęcam do wynajęcia Casy z tarasem lub chociaż odwiedzenia jednej z restauracji, które tę opcję posiadają. Warto też wybrać się do muzeum, a szczególnie na wysoką dzwonnicę, w Museo Nacional de Lucha Contra Bandidos, skąd rozciąga się piękna panorama miasta. Sama wystawa jest również ciekawa, zwłaszcza jeśli historia, a szczególnie kubańska rewolucja, leżą w kręgu naszych zainteresowań.
Jednego z wieczorów, po dość ciekawej podróży rikszą, gdzie mój narzeczony musiał dodatkowo popychać pojazd, odwiedziliśmy też Disco Ayala, czyli klub który znajduje się w jaskini. Bardzo oryginalna miejscówka, ale niestety całkowicie zdominowana przez turystów.
|
Panorama Trinidadu z dzwonnicy |
|
Trinidad |
|
Dzownnica w Museo Nacional de Lucha Contra Bandidos |
|
Widok z tarasu na dachu naszej Casy |
|
Uliczki Trinidadu |
|
Uliczki Trinidadu |
Stąd wybraliśmy się też na wycieczkę katamaranem na wyspę
Cayo Iguana gdzie można sobie było podrapać za uchem iguany i hutie kubańskie, wyglądające trochę jak przerośnięte świnki morskie - zarówno jedne i drugie są już nauczone, że turyści oznaczają darmowe jedzenie więc w zasadzie ustawiają się w kolejce i jest ich naprawdę zaskakująca ilość. To samo tyczy się krabów pustelników, na wyspie jest ich istne zatrzęsienie, także warto patrzeć pod nogi, żeby przypadkiem jakiegoś nie zamordować. Jest tam też cudowna plaża, a woda oczywiście gorąca i czyściutka. Rejs obejmował też snorkeling kilka kilometrów od brzegu (niestety dla mnie było za głęboko i zbyt bardzo się stresowałam - w zamian za to postanowiłam sobie po prostu popływać) oraz obiad: paellę z homarem i dowolną ilość napojów oraz drinków i był zdecydowanie przyjemną odskocznią od palącego dzień w dzień słońca. Polecam z całego serca.
|
Rejs katamaranem |
|
Krab pustelnik |
|
Iguana |
|
Hutia |
|
Cayo Iguana |
|
Cayo Iguana |
|
Nasz katamaran |
Trinidad oferuje wręcz ogrom atrakcji turystycznych z wycieczkami konnymi na czele. Jest też wiele opcji trekingu, wyjazdów nad wodospady i do parków narodowych, a także na okoliczną plażę. My jednak postanowiliśmy skupić się, po wypadzie na wyspę iguan, na spacerowaniu po przepięknych, wybrukowanych uliczkach miasteczka i celebrowaniu tutejszej kuchni i drinków. Na uwagę zdecydowanie zasługuje dość popularna knajpka
Giroud J&J, która już od samego wejścia przyciąga bardzo ciekawym wystrojem (z wiszącymi z sufitu krzesłami włącznie), jednakże najmocniejszym punktem programu w tym miejscu jest zdecydowanie lemoniada w formie sorbetu w opcji z miętą lub bez. Absolutny majstersztyk. Drugą restauracją, którą niezwykle mile wspominamy jest
Taberna La Botija, gdzie zaserwowano nam niezwykle interesujące szaszłyki. Jedzenie było smaczne, a wybór zdecydowanie duży.
|
Trinidad |
Po kompletnie nieudanych negocjacjach ceny transportu i wręcz magicznym dostaniu się na listę Viazula (dzięki temu zamiast po 20 peso na głowę, zapłaciliśmy 16...za dwie osoby) udaliśmy się do
Cienfuegos, które spodobało nam się najmniej ze wszystkich miejsc, mimo tego, że jako jedyne miało
normalne, pełnowymiarowe chodniki. Nie poczuliśmy klimatu tego miasta, ale pokochaliśmy stary cmentarz
Cementerio de la Reina z pięknymi rzeźbami
z marmuru. Tutaj też udało nam się doświadczyć typowego, kubańskiego braku prądu w środku nocy. Sytuacja, choć oczywiście uciążliwa, miała swój własny, dość magiczny klimat. Ludzie kolejno wystawiali na chodniki fotele i odpoczywali, pili piwo, rozmawiali. Niezwykle miło wspominamy też naszą Casę, która znajdowała się dokładnie na przeciwko stacji Viazul, co było dużym udogodnieniem. Właściciele to naprawdę cudowni, interesujący ludzie z którymi można prowadzić długie, wyczerpujące dyskusje. Na pewno w pamięci pozostanie mi bardzo przejmująca rozmowa o komunizmie, która niestety przepełniona była praktycznie brakiem optymizmu w kwestii zmian i rozwoju państwa. Wiele historii, które mieliśmy okazję tam usłyszeć powoduje przypływ naprawdę skrajnych, acz niestety niekoniecznie pozytywnych emocji.
|
Uliczki Cienfuegos |
|
Cienfuegos |
|
Cementerio de la Reina |
Stąd też wybraliśmy się na wycieczkę nad wodospad
El Nicho, która bez dwóch zdań była naszym ulubionym punktem całych wakacji. Zakochaliśmy się w tym miejscu - żadne zdjęcia nie oddają jego uroku. Krystalicznie czysta, bardzo zimna, orzeźwiająca woda, przepiękna flora, cudowne skały - mogłabym tam wracać codziennie! Po kąpieli w basenach wodospadu nawet upał był niestraszny. Odwiedziliśmy też
Guanaroca Lagoon, gdzie mieszkają flamingi, ale widzieliśmy tylko 2 (w tym okresie ptaki migrują na Florydę). Były za to kraby i pelikany!
|
El Nicho |
|
El Nicho |
|
Pelikany w Guanaroca Lagoon |
|
Guanaroca Lagoon |
|
Mały krab w Guanaroca Lagoon |
Cienfuegos opuściliśmy po dwóch dniach i udaliśmy do naszej finalnej destynacji, czyli Hawany. Tym razem zatrzymaliśmy się w Casie położonej w zasadzie zaraz przy porcie. Problemy, które napotkaliśmy w trakcie próby zlokalizowania naszej akomodacji, zasługują chyba na osobny wpis - nie zgadzała się nazwa, imię ani numer telefonu, co w przypadku braku internetu powoduje drobne zamieszanie - na szczęście z pomocą kilku Kubańczyków, po dobrych 30 minutach, udało nam się wreszcie dostać na miejsce. W tej sytuacji, muszę przyznać z ręką na sercu, kilka peso dla pomagającego nam chłopaka było fantastyczną inwestycją.
W stolicy odwiedziliśmy kilka muzeów i ciekawy bastion Castillo de la Real Fuerza - muszę się przyznać, że część z nich znalazła się na liście głównie z powodu poszukiwania chłodu i klimatyzowanych lokali. Najciekawszym znaleziskiem okazało się zawierające niesamowitą kolekcję oryginalnych kubańskich drzwi i okiennic Museo de Arte Colonial (Muzeum Sztuki Kolonialnej) na Placu Katedralnym, zaraz obok słynnej, barokowej Archikatedry Catedral de San Cristobal, której budowa rozpoczęła się w 1727 roku. Widzieliśmy też kultową restaurację Floridita i wielu niezwykle utalentowanych artystów ulicznych, z mężczyzną-posągiem, który do złudzenia przypominał rzeźbę, włącznie. Do dzisiaj nie jestem całkiem przekonana, czy na pewno był żywą osobą! Na uwagę zasługują też na pewno liczne murale rozsiane po mieście - wiele z nich ma oczywiście charakter polityczny.
Zakochaliśmy się tu w targu staroci i książek na Plaza de Armas -
znaleźliśmy tam różne perełki: bilet lotniczy z '53 roku linii Cubana, stare mapy i
kompasy, obrazki i tysiące dziwnych kopii różnych książek, z tymi związanymi z
Fidelem i dziełami Hemingwaya na czele, które wykonane były chyba na ksero i
domowej drukarce. Wszystkie nasze skarby były jednak przyczyną lekkiego stresu na lotnisku w drodze powrotnej, bowiem okazało się, że wymagają zapłacenia podatku. Jego wysokość jednak nie jest nikomu znana, proces opłaty nadzorowany jest przez starszego pana, który kontempluje owe znaleziska przez kilka minut po czym rzuca cenę. W naszym przypadku było to 9 peso (co naprawdę nie miało żadnego przekładu na rodzaj czy ilość pamiątek, które ze sobą mieliśmy). W tym momencie dostaliśmy lekkiego zawału, gdyż nie chcieliśmy zostawiać ani jednej z rzeczy, a w kieszeni zostało nam całe 4,70 peso. Dla dociekliwych, nie, na lotnisku, mimo, że jest dość duże, nie ma bankomatu, nie można też płacić kartą. :) Na szczęście okazało się, że nasze 4,70 też się nada i mogliśmy odetchnąć z ulgą zabierając wszystkie cudeńka do domu.
W Havana Vieja trafiliśmy do przepysznej i bardzo taniej knajpki El
Chanchullero do której wracaliśmy praktycznie codziennie. Porcje
ogromne, jedzenie bardzo smaczne, dobre drinki, miła obsługa i cudowny, industrialny wystrój. Mieliśmy też w planach kolację w sławnej La Guarida, ale ostatecznie, po wydaniu małej fortuny na mapy i inne lokalne pamiątki, zrezygnowaliśmy. Całkiem miło wspominamy też Mojito Mojito, gdzie podczas obiadu mieliśmy okazję posłuchać fantastycznej grupy młodych kubańskich muzyków. Występy na żywo, są jedną z najwspanialszych tradycji tego kraju i szczerze, podczas całej podróży, nie zdarzyło się nam trafić na nieciekawe show, niezależnie od tego czy był to jazz, salsa, pop, przeboje Buena Vista Social Club czy własne kompozycje. Warto jednak pamiętać, że po występie wypada wrzucić trochę drobnych do kapelusza dla muzyków, bo jest to dodatkowa, niewliczona w cenę zamówienia atrakcja. Na liście rzeczy, których absolutnie należy spróbować, jeśli chodzi o kwestie kulinarne, oprócz lokalnej potrawy ropa vieja, jest sok z trzciny cukrowej. Poziom słodkości w skali od 1 do 10 wynosi co najmniej 11, ale jest po prostu przepyszny! Dodatkową atrakcją jest to, że napój wyciskany jest bezpośrednio przy kliencie.
|
Przepyszna Ropa Vieja w El Chanchullero |
Bardzo miło wspominamy spacer po kultowym El Malecon nad zatoką z widokiem na historyczną twierdzę El Morro, gdzie choć przez chwilkę mieliśmy szansę poczuć lekki wiatr, który, muszę przyznać, przy ponad 30 stopniach w cieniu, miał wręcz zbawienne działanie. To tutaj, najczęściej startują wycieczki starymi, amerykańskimi kabrioletami, które w dalszym ciągu zachwycają kolorami i designem. My postanowiliśmy zrezygnować z tej niezwykle popularnej wśród turystów atrakcji, co nie zmienia jednak faktu, że auta te mają nieodparty urok i klimat. Oprócz typowych Cadillaców, Chevroletów i Oldsmobili, które przypłynęły na wyspę za czasów Batisty, na Kubie wręcz roi się od starutkich aut typu Łada Niva, Maluch, Wołga, Moskovitch, które to przybyły tu po nałożeniu embarga przez Stany Zjednoczone i mimo, że lata świetności zdecydowanie mają już za sobą, dalej są na chodzie! Określenie "muzeum motoryzacji", które nadano Kubie ma więc zdecydowane odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Komentarze
Prześlij komentarz